Zawody Aerodesign – fotorelacja teamu Politechniki Poznańskiej
grudzień 6th, 2011 napisany przez Kamil (admin)
Poniżej publikujemy bardzo ciekawą fotorelację z zawodów które odbyły się już jakiś czas temu (18-20.03.2011) w Forth Worth, Texas, USA. Materiał przesłał nam zaprzyjaźniony z nami Kuba Mitulski. Ze względu na wysoką wartość relacji i rewelacyjne zdjęcia, polecam wszystkim tę lekturę !!!
Pozdrawiam Kamil
Skład ekipy która pojechała na zawody: Bartosz Szymkowiak, Marcin Gajewski, Maciej Olechnowicz, Wojciech Batog, Maciej Wnuk, Marcin Maćkowiak, Jakub Mitulski oraz opiekun naukowy Radosław Górzeński.
Link do strony projektu: http://www.aerodesign.com.pl/
Relacja w formie dokumentu PDF: Relacja aerodesign 2011
15.03.2011 – wtorek
Z samego rana wypoczęci i przepełnieni energią spotykamy się w głównej hali portu lotniczego Ławica, by tam rozpocząć naszą długą i wyczerpującą podróż. W okolicach godziny 11:00 nasz samolot odrywa koła z betonowego pasa, by znów zetknąć się z nim na przystanku Frankfurt International.
Nieco spóźnieni wysiadamy w pośpiechu mając niewiele czasu na przesiadkę. Jednakże ku naszemu zdziwieniu, po wyjściu z samolotu naszym oczom ukazała się mała tabliczka z napisem „Denver, Philadelphia”, trzymana przez małego przewodnika pochodzącego z krainy zupek Vifon. Tak też zostaliśmy błyskawicznie przetransportowani specjalnym autobusem pod samego Airbusa A-340, w którym ściśnięci i upakowani jak sardynki w puszce spędziliśmy ponad 10 godzin.
Równie ochoczo jak w zeszłym roku, w terminalu bagażowym przywitał nas wesoły Beagl’e tropiący towary zakazane w naszych plecakach i walizkach. Bardzo lubimy wszelkie kontrole na lotniskach, dlatego w tym roku TakO zabierając kanapki z chickenem zadbał o to, aby żadna nas nie ominęła.
Pojawiły się również pierwsze suweniry, którymi Bartek, Wojtek oraz Kubuś zostali obdarowani przez resztę ekipy.
Przy podchodzeniu do lądowania po raz kolejny zrobił na nas wrażenie ogrom teksańskiej aglomeracji – widok miasta nocą, rozciągający się aż po sam horyzont zapada w pamięci na długo.
Cel podróży został osiągnięty o godzinie 23.30 czasu lokalnego. Niestety na miejscu okazuje się, że nie wszystkie bagaże dotarły z nami do punktu przeznaczenia…
Szybka konsultacja z pracownikiem terminalu bagażowego i okazuje się, że ktoś w Denver nie zauważył i koniec końców nie załadował do naszego samolotu wielkiej pomarańczowej walizki Bartka.
Po krótkich negocjacjach i wywalczeniu zniżek zapakowaliśmy się do nowiutkiego, amerykańskiego mamuśko-wozu – Dodge’a Grand Voyager’a. Początkowo mieliśmy wspólnie z Dęblinem wyruszyć w kierunku motelu Baymont, jednak nasi przyjaciele ze wschodniej Polski jakby zapadli się pod ziemię… Jak się później okazało zostali oni zatrzymani i niemal aresztowani za oczekiwanie na nas w samochodzie w nieodpowiednim miejscu.
16.03.2011 – środa
Dla niektórych z nas cztery godziny snu to zdecydowanie za dużo, co wykazując od samego rana szczególną nadpobudliwością udowodnili nam Marcin z Bartkiem.
Zaliczamy szybkie amerykańskie śniadanie, by poganiani przez Wujasa wsiąść w samochód i wyruszyć na amerykański shopping.
Kiedy to Bartek z racji zagubienia bagażu przez obsługę lotniska zdążył już wykupić prawie pół ubraniowego outletu, zostaliśmy powiadomieni o tym, że zgłoszoną wczoraj walizkę możemy już odebrać z lotniska Fort Worth-Dallas.
Z tego miejsca współlokatorzy Bartka chcieliby bardzo podziękować sieci amerykańskich lotnisk, za dostarczenie mu wreszcie świeżych skarpet i majtasów.
By tradycji stało się zadość, przepełniliśmy brzuchy w naszej ulubionej restauracji Golden Corral. Jak zwykle wcisnęliśmy w siebie tyle jedzenia ile tylko się dało. Po szyję.
Następnie udaliśmy się do lokalnej siedziby DHL z zamiarem zareklamowania naszej spóźnionej przesyłki. Od sympatycznej pani dowiedzieliśmy się, że skrzynia chyba ma opóźnienie (SERIO?!) i że nie może nam pomóc. Podała nam numer na który zadzwoniliśmy by dowiedzieć się że nikt nie potrafi nam pomóc – nie wiadomo gdzie dokładnie znajduje się nasza skrzynia. Ostatnio widziano ją w Lipsku, 2 dni temu.
17.03.2011 – czwartek
Godzina 5:00. W Polsce 11:00. Postanowiliśmy zadzwonić do Polski, do naszego agenta Adama. Ponieważ płynnie posługuje się językiem Marcina Lutra, poprosiliśmy go by op…owiedział komu trzeba w Lipsku o naszych problemach. Miejmy nadzieję, że to zadziała.
Z samego rana grupa interwencyjna ponownie zaatakowała Texańską centralę DHL. Dowiedzieliśmy się, że nic się nie zmieniło. Jesteśmy co najmniej zdenerwowani, poirytowani i dobija nas to, że jesteśmy w tej sytuacji całkiem bezsilni.
Po opracowaniu listy wymyślnych epitetów dotyczących niemieckiej firmy przewozowej jedziemy do Roy’s Hobby Shop, żeby trochę wyluzować i kupić brakujący kawałek depronu. Pobieżnie przeglądamy asortyment szukając jakichś ciekawostek i okazji, ale w sumie wychodzi na to, że wszystkie modelarskie graty można sobie taniej ściągnąć bezpośrednio Chin.
Obsługa sklepu od razu nas rozpoznała. Panowie zza lady zapytali czy znów przyjechaliśmy tu na zawody i życzyli nam powodzenia.
Nie ma z nami Marcina i marudy Wojtasa – rano przed wyjściem kazaliśmy im dopieść prezentacje na wypadek, gdyby jakoś udało nam otrzymać na czas paczkę od pracowników Dalsey’a, Hillblom’a i Lynn’a.
Kolejna wizyta w Golden Coralu jak zwykle kończy się kalectwem. Napakowani jedzeniem od stóp po same ciemiączka ledwo toczymy się do samochodu. Naszemu nowemu sympatycznemu koledze Dęblinerowi Coral się spodobał. Tak jak my, od pierwszego zjedzenia zakochał się w nieograniczonym szamaniu i piciu za 10 baksów od osoby.
Po południu, pomimo słabych humorów postaraliśmy się, by tradycji stało się za dość. Jak co roku przetestowaliśmy motelowy basen, przyciągając pełne zdziwienia i politowania spojrzenia obsługi. Cóż – mus to mus – nie mogliśmy zrezygnować z tego obowiązku.
W sumie pomysł wskoczenia do lodowatej wody wcale nie był taki zły. Dziś zrobiło się dość ciepło. Ciężko powiedzieć jak ciepło, bo znajdujemy się w kraju w którym wszystko mierzy się w niezrozumiałych i bezsensownych jednostkach, jednak „na oko” było dziś pod 30’C. Cały czas wieje dość mocny wiatr – zawody mogą być ciekawe.
Jakiś czas później zawitał do nas Radek – nasz opiekun naukowy. Przyleciał by przypilnować nas i pomóc w czasie zawodów. Oby miał okazję.
Wieczorem postawiliśmy na ,bardzo modne w ostatnim czasie, zwiększanie masy. Dlatego Maciej-Tak’o i Bartas udali się do motelowej-metalowej siłowni, a reszta poszła przybierać na masie w pobliskim Mac’u.
Jest już późno, godzina 2:00. Wszyscy ci, którzy pomimo wysokiej temperatury i jet-lagu mogą spać, już śpią.
Jutro od rana zaczynają się prezentacje i oceny techniczne modeli. Nasze samoloty wciąż leżą w skrzyni, która według informacji trackingowych właśnie przechodzi odprawę celną w Cincinnati…
18.03.2011 – piątek
Mówi się, że głupi ma zawsze szczęście. Wygląda na to, że mamy w ekipie jakieś amulety, bo los wreszcie się do nas uśmiechnął. Dokładnie o godzinie 8:44 Maciej z Bartkiem przechwytują paczkę w siedzibie DHL. Po drodze wstępują jeszcze do budowlanego sklepu Home Depot po trochę styropianu i denaturat (do odtłuszczania folii oczywiście), a następnie pędzą w kierunku motelu, gdzie następuje rozładunek.
Wracamy do gry. Teraz musimy na prawdę się spiąć. Nie możemy zawieść naszej uczelni, dzięki której tu jesteśmy. Za kilka godzin prezentacja i badanie techniczne samolotów.
Po dwóch godzinach wypełnionych pracą nad samolotami wyruszamy do centrum konferencyjnego Lockheeda. gdzie docieramy przed 14. Na miejscu jak zwykle niezłe zamieszanie. Na kilkudziesięciu stołach różne ekipy przygotowują swoje maszyny do inspekcji technicznej i prezentacji. Znajdujemy jedno wolne miejsce i zabieramy się za nasze latadła. Zgodnie z planem na pierwszy ogień miał iść model Micro, jednak nie jest wystarczająco gotowy byśmy mogli zaprezentować go o godzinie 15. Wojtek prosi inżynierów-organizatorów o zamianę, tak by zamiast Mikrasa zaprezentować najpierw nasz model klasy Regular.
Zgodnie z tegorocznymi zasadami model klasy Regular musi zostać podczas prezentacji rozładowany i załadowany największym przewidywanym ładunkiem. Na każdą z tych operacji wolno poświęcić maksymalnie 60 sekund. Postanowiliśmy, że osobą odpowiedzialną za szybki załadunek będzie młodszy Maciej. Cały rok pakował biceps by przygotować się do ekspresowego wrzucenia jedną ręką 15kg na pokład samolotu. Obie operacje zajmują mu po niewiele ponad 40 sekund.
Wojtek przeprowadza prezentację, opisując nasz samolot i działania które podjęliśmy by go wykonać w jak najlepszy sposób. Na koniec kilka pytań od inżynierów z komisji i po bólu. Prezentacja zaliczona – możemy odhaczyć jeden z punktów programu.
Prace przygotowawcze wielokrotnie przerywają nam przechadzający się pomiędzy stołami członkowie SAE, by pogratulować nam wyjątkowo starannie wykonanej maszyny. Rzeczywiście ciężko wśród innych ekip znaleźć samolot który byłby wykonany równie estetycznie jak polskie maszyny. Rozmowy o staranności wykonania zwykle kończymy podsumowując: „well, that’s how we do it in Poland”
Wciąż walczymy również z naszym Mikrasem. Jego oficjalna nazwa to Fourfeeter, ale pewne elementy jego konstrukcji decydują o tym, że zyskuje miano „Latającego Chlebaka”
Fourfeeter powinien zmieścić się w częściach w skrzyni, której wymiary określają organizatorzy i dać się złożyć w mniej niż 3 minuty. Sam samolot jest prawie gotów, ale mamy problem z pudełkiem do którego powinniśmy go wcisnąć. Ze względu na opóźnienie przesyłki nie zdążyliśmy go skonstruować. Kierujemy się w stronę kolegów z Dęblina. Wiemy, że powinni skończyć prezentację swojego Mikrasa kilka minut przed rozpoczęciem naszej, więc prosimy ich o pożyczenie sklejkowego pudełeczka. Chłopaki nie robią problemów – wyrzucają z niego swój samolocik i wręczają nam upragnioną skrzyneczkę.
Czekamy chwilę pod salą, by w końcu usłyszeć zaproszenie do środka. Wewnątrz przedstawienie przebiega zgodnie ze znanym, ustalonym harmonogramem. Wojtek prezentuje i broni Fourfeetera, a chłopaki jakimś cudem składają go mieszcząc się w 180 sekundach. Kolejny etap za nami.
W końcu przychodzi czas na inspekcję techniczną modelu Regular. Sędziowie badają czy zawiasy, snapy i cięgna są wystarczająco solidnie wykonane i zabezpieczone. Sprawdzają, czy rzeczywiste wymiary modelu zgadzają się z tymi, które widnieją w raporcie technicznym. Patrzą, czy nasz silnik nie jest w jakiś sposób zmodyfikowany i czy mamy łatwy dostęp do instalacji paliwowej. Przechodzą do punktu dotyczącego zasilania i… tu sprawa zaczyna się komplikować. Panowie pytają gdzie w naszym modelu znajduje się wyłącznik zasilania awioniki. Odpowiedź na to pytanie jest dość trudna. Cóż, w naszym samolocie nie ma wyłącznika. Mamy dość nieciekawe doświadczenia z rozlatującymi się w locie wyłącznikami, więc dla bezpieczeństwa zrezygnowaliśmy z tego bajeru. Niestety okazuje się, że zgodnie z regulaminem powinniśmy mieć możliwość wyłączenia zasilania bez rozbierania samolotu. Krótka rozmowa z naszymi sąsiadami z Dęblina i zaraz atakujemy ze śrubokrętami ich model, by wyciągnąć zeń zamontowany tam wcześniej wyłącznik. Szybki szaber i już mamy to, czego nam było trzeba. Sędzia wręcza nam naklejki ze skunksami, symbolizujące pomyślne przejście przez kontrolę, stanowiące jednocześnie logo Lockheed Skunk Works.
Niestety nie udaje nam się dziś oddać Mikrasa do badania technicznego. Zrobimy to jutro, z samego rana.
W klasie Regular na razie lądujemy na 2 miejscu. To prawie jak pole position przed jutrzejszymi lotami konkursowymi. Gdyby nie pomoc kolegów z pozostałych polskich reprezentacji byłoby z nami krucho.
Po 21 wracamy do motelu, wyczerpani szybkim tempem dnia, który zaczął się o 6:30. Choć jutro pobudka odbędzie się przed godziną 6, niestety nie możemy teraz iść spać. Dość sporo musimy nadrobić, zakładaliśmy że będziemy mieli paczkę 2 dni wcześniej i zdążymy przygotować samoloty jeszcze przed piątkiem, ale jest inaczej. Czeka nas ciężka noc.
19.03.2011 – sobota
Po krótkiej nocy podrywamy się do boju. Zbyt wcześnie na śniadanie w motelu, odgrzewamy zatem w mikrofali wczorajszą pizzę. O 7:00 jesteśmy już na lotnisku. Jest chłodno, wieje dosyć silny wiatr 4 m/s. Ma się jeszcze nasilać w ciągu dnia.
Tuż przed 9:00 Regular jest gotowy do lotu. Wieje bardzo silnie. Maciej z Bartkiem ustawiają model na pasie. Przy starcie model praktycznie od razu odrywa się od ziemi. Jest pusty a wieje bardzo silny wiatr. Co ciekawe, Maciej w czasie całego lotu ma wypuszczone przerywacze, a i tak model rwie do góry jak szalony. Start udany, krąg też. Z wiatrem model przemknął wartko. Na prostej do lądowania ledwie przesuwa się do przodu. Tymczasem zaczyna wiać coraz silniej, jest ze 6 m/s i turbulentnie. Maciej wspina się na wyżyny swojego kunsztu pilotażowego – pomimo dzikich harców tuż nad pasem model szczęśliwie przyziemia się w nakazanym miejscu – lot zaliczony. Po locie sędziowie sprawdzają jeszcze komorę ładunkową – jest pusta, więc udaje nam się uzyskać dodatkowe 10 pkt.
Tymczasem model klasy Micro przechodzi kontrolę techniczną i w drugiej serii będzie gotowy do lotu. Trochę schodzi z nas ciśnienie, udało się zaliczyć pierwszy, ważny lot, a model lata poprawnie.
W pierwszej serii również Dęblinowi udaje się zaliczyć „pusty” lot. Tymczasem model kolegów z Wrocławia, pilotowany przez jednego z członków lokalnego klubu modelarskiego niestety po starcie kończy lot na trawie obok pasa.
Na pas idzie FourFeeter zwany też przez nas „Latającym Chlebakiem” ze względu na kształt kadłuba. Na pokładzie obciążnik 840 gram, masa własna modelu 430 gram. Lot, w porównaniu z pozostałymi modelami klasy Micro, bardzo spokojny i udany. Co najważniejsze, lądowanie w jednym kawałku – lot zaliczony. Jest dobrze.
Tymczasem zbliża się druga kolejka klasy Regular. Na pokład wkładamy 10kg. Aby jednak dalszy opis był czytelny musimy nieco cofnąć się w czasie.
W pierwszym naszym starcie, podczas SAE 2008, nasz model był szybki, ciężki i twardy. Nie udało nam się wykonać zaliczonego lotu, model był zbyt szybki i trudny w lądowaniu. W kolejnych latach obserwowaliśmy dobre wyniki modeli o bardzo wiotkiej konstrukcji. Wiatry były słabe, lekkie modele radziły sobie z narzuconym, krótkim rozbiegiem. W naszym czwartym starcie postanowiliśmy zatem maksymalnie model odchudzić. Konstrukcja latała bardzo poprawnie, na oblocie podniosła bez problemu 6 kg, odrywała się po bardzo krótkim rozbiegu. Wiedzieliśmy jedno – model zajmie bardzo wysokie miejsce … chyba że się wcześniej rozsypie w locie. I drugie – po rozsypaniu nie będzie już czego zbierać. No i obawialiśmy się silnego wiatru.
Tyle tytułem dygresji, teraz do rzeczy. Około 11:30 przystąpiliśmy do drugiej próby w Regularze. Wiatr ciągle był silny i porywisty. Predator wystartował bardzo ładnie, z krótkim rozbiegiem. Również lot był bardzo poprawny aż do czwartego zakrętu. Tam zdarzyła się nasza katastrofa. Bardzo lekki i odchudzony model jest zawsze podatny na aeroelastyczne drgania samowzbudne – tzw. flatter. Niewielka sztywność skrzydła nie jest w stanie przeciwstawić się powiększającym się drganiom i skrzydło ulega po prostu destrukcji. To właśnie przytrafiło się nam w tym locie. W bardzo turbulentnym powietrzu obciążony 10kg ciężarem model wpadł we flatter – jedno skrzydło po prostu eksplodowało. Model rozbijając się o ziemię stracił również kadłub. To co zostało to ledwie końcówka jednego skrzydła i usterzenie ogonowe. Drugie skrzydło z końcówką zawisło na wysokim drzewie, poza naszym zasięgiem.
Tym samym dla Regulara zawody się zakończyły. Model nie nadaje się do odbudowy, nie było czasu aby wykonać go w dwóch egzemplarzach. Jak mówi powiedzenie: ‚kto nie ryzykuje w Rawiczu nie siedzi’. Model latał bardzo ładnie, najlepiej z dotychczas przez nas skonstruowanych. Gdyby No ale nic trzeba przełknąć gorycz porażki, na pocieszenie zostaje nam drugie miejsce w konkurencji prezentacji i oceny technicznej.
Konsumujemy lunch, ciśnienie trochę z nas schodzi, teraz nie mamy już nic do stracenia. Wreszcie koło południa przychodzi czas na III kolejkę Micro, drugi lot naszego modelu. Lot jest poprawny, model daje sobie radę. Niestety wściekłe porywy wiatru szarpią nim na prostej do lądowania – już nad pasem przy gwałtowniejszym podmuchu i wyrwaniu łamie się połączenie jednego ze skrzydeł z dźwigarem – model przechodzi na plecy i z przytupem rozbija się o pas.
FourFeeter, choc silnie zdeformowany, nadal jest w jednym kawałku, ale lot nie zostaje zaliczony z powodu przekroczenia linii bezpieczeństwa. Na szczęście model nadaje się do naprawy. Bartek z Maciejem jedzie do hotelu i sklepu modelarskiego po niezbędne części, Wuja z długimi tyczkami udaje się w kierunku pobliskiego zagajnika celem ściągnięcia wiszącego na drzewie jednego ze skrzydeł Regulara – by odzyskać dwa, warte nieco pieniędzy, serwomechanizmy.
Co ciekawe, po kilku kolejkach w klasie Micro nadal zajmujemy drugie miejsce. W Regularze, gdyby tylko udało się nam wylądować – a niewiele brakowało – również bylibyśmy na drugim miejscu. To świadczy tylko o tym, z jak trudnymi warunkach przychodzi się zmagać wszystkim ekipom.
Na lotnisku pojawiają się przedstawiciele lokalnej Polonii, którzy częstują nas owocami i kanapkami.
Trwają gorączkowe prace nad rekonstrukcją modelu klasy Micro. Niestety dopiero jutro przyjdzie nam walczyć dalej.
Wracając na lotnisko robimy jeszcze pamiątkowe zdjęcie dziury którą wyżłobił 10kg obciążnik Predatora. Na lotnisku układamy resztki Predatora na kształt, który go wyróżniał przed wypadkiem i przy wtórze marsza żałobnego płynącego z CD w samochodzie robimy sobie pożegnalne zdjęcia. Latał pięknie ale był zbyt delikatny. Będziemy go pamiętać.
19.03.2011 – niedziela
Rano część ekipy zaczyna od śniadania w ‚Jack in the box’. Zadajemy sobie pytanie: „ile kilogramów przybierzemy na tym wyjeździe?”. Dziadzio Radzio wyraża satysfakcję że już jutro wraca do Polski.
O 7:30 jesteśmy na lotnisku. Wieje znów silny wiatr, szczęśliwie nad ranem jest trochę słabszy.
Po godzinie przychodzi czas na pierwszą kolejkę w klasie Micro. Model waży 414 gram, ma na pokładzie ładunek o masie 1475g. Lot jest spokojny, choć z powodu nisko stojącego słońca, pilotujący go Maciej na kilka sekund traci go z oczu. Po ładnym podejściu model bardzo subtelnie przyziemia – i lot zaliczony. Tym samym umacniamy się w klasie Micro na 2. miejscu.
Sądząc po liczbie zespołów na starcie wczorajsze trudne warunki znacząco przetrzebiły modele. Również dziś zaczyna wiać coraz mocniej, co gorsze – wiatr zmienia kierunek i zaczyna wiać lekko poprzecznie do pasa.
Koło godz. 9:00 przystępujemy do drugiej próby. Mamy teraz większe obciążenie. Wieje silnie, ale Maciejowi udaje się utrzymać kierunek rozbiegu. Odrywa się przed linią końcową. Cały lot poprawny, model trzyma się ‚kupy’. Również lądowanie wychodzi Maciejowi bardzo ładnie. Model toczy się jeszcze i w momencie gdy już się nieomal zatrzymuje kręci ‚cyrkla’ – jego powodem jest rozsypanie się łożyska jednego z kółek podwozia. Niestety – choć to tylko drobny element, ale jednak, oderwał się od modelu przy lądowaniu – lot nie zaliczony. A było bardzo blisko.
Obok nas na swoich stanowiskach walczy Wrocław i Dęblin. Wrocław o wykonanie choć jednego zaliczonego lotu w klasie Regular, Dęblin o poprawienie miejsce w klasach Micro i Regular.
Kółko naprawione, czas na – chyba już ostatnią – kolejkę w klasie Micro. Prędkość wiatru – 10.3 m/s. Dla porównania uczniowie-piloci szybowcowi (nawet tacy z nalotem już kilkudziesięciu godzin) latają przy prędkości wiatru nie przekraczającej 8 m/s. Efekt? Start udany, bardzo krótki. Model jednak nie chce się wznosić, zakręt i lot bokiem, z wiatrem, Maciej wykonuje na 8-10 metrach. Trzeciego zakrętu nie było mu już dane wykonać – model przyziemia na trawie i kilkukrotnie kapotuje – przy przyziemieniu ma kilkadziesiąt kilometrów na godzinę. Nie bardzo jest co zbierać. Model byłby jeszcze do naprawy gdyby nie brak czasu. Zostaje ledwie godzina do końca zawodów, w tym czasie nie zdążymy go naprawić, zresztą być może nie będzie już kolejnej kolejki lotów.
Klasa Regular – ostatnia kolejka. Dęblin miał pecha w poprzednich dwóch lotach. Drobne awarie czy błędy proceduralne powodowały niezaliczenie kolejki. Tym razem udaje się – podnoszą 11.5 kg, będą wysoko w klasyfikacji Regular’a. Gratulacje!
Zostaje jeszcze Wrocław. Rzutem na taśmę, w ostatniej kolejce, wykonują jeszcze pierwszy w tych zawodach poprawny lot.
W poprzednich trzech latach przywieźliśmy w sumie jedno wyróżnienie, za trzecie miejsce w prezentacji modelu w klasie Micro w 2010r. Zawsze jednak, podczas ceremonii zakończenia zawodów mieliśmy całe modele w rękach. Nigdy nie ulegały całkowitej destrukcji, zawsze coś można było pokazać. W tym roku – paradoksalnie – nie mamy już żadnego modelu w całości, za to ciągle mamy szansę na trzy pudła w klasyfikacji generalnej.
Wreszcie koło godz. 12:00 jest po zawodach. Spożywamy w spokoju lunch czekając na dekorację zwycięzców. Celujemy co najmniej w trzy nagrody: trzecie miejsce za prezentację w klasie Regular (tego nikt nam już nie odbierze) oraz w klasie Micro drugie w klasyfikacji ogólnej i … no właśnie – w kategorii najwyższego współczynnika udźwigu – tutaj mamy wysokie aspiracje.
Z nieba leje się żar. Zgodnie z oczekiwaniami dostajemy plakietę za 3. miejsce w klasie Regular za prezentację techniczną. Potem organizatorzy wręczają najcenniejsze nagrody (szklane trofea) za ‚największy podniesiony ciężar’ w klasie Micro. Miny nam się wydłużają. Jak SAE stare tak w klasie Micro nigdy nie był punktowany podniesiony ciężar, ale stosunek podniesionego ciężaru do masy własnej modelu. Patrzymy lekko zszokowani jak ekipa z Indii odbiera trofeum za pierwsze miejsce. Na osłodę dostajemy jeszcze plakietę za 2. miejsce w klasyfikacji ogólnej w klasie Micro. To super wynik, pierwszy raz udało nam się osiągnąć tak dobry wynik w zawodach SAE.
Na zakończenie trafia do nas najwyższe odznaczenie: 1 miejsce w klasie Micro za uzyskanie największego współczynnika udźwigu! Hip hip hurra! Sukses jest wielki, radość też. Po trzech latach, w czwartym naszym starcie w zawodach SAE, sięgamy po najwyższe odznaczenie w klasie Micro.
Robimy sobie kilka pamiątkowych fotek – radość jest duża. Trzy odznaczenia w jednych zawodach – to jest coś. W klasie Micro wyprzedziliśmy między innymi ekipę z Dęblina. W klasie Regular postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Nasz model miał albo wygrać albo … zginąć. Niestety przytrafiło mu się to drugie. Przegraliśmy z warunkami atmosferycznymi, które nie były do przewidzenia. Model latał poprawnie i gdyby nie wściekły wiatr, miałby szanse na bardzo wysokie miejsce.
Już po zawodach Wrocław wrzuca 11kg do modelu i startuje do – jak się okazuje ostatniego – lotu. W porywach silnego wiatru rozlega się głośne klaśnięcie – i skrzydła naprawdę „po zbóju” – po prostu się składają. Wbrew pozorom drużyna jest zadowolona, gdyby tak spektakularna katastrofa przytrafiła im się na zawodach na pewno zajęliby pierwsze miejsce w konkursie na najlepszą glebę.
Późnym popołudniem, po powrocie do motelu i szybkiej kąpieli większa część ekipy udaje się na barbecue, organizowane przez lokalną Polonię. W tym roku wszystkie polskie reprezentacje gorąco dopingowała i wspomagała na prawdę spora rzesza naszych rodaków, zamieszkujących okolice Dallas.
21.03.2011 – poniedziałek
Żeby zaoszczędzić nieco Politechnicznych pieniędzy chłopaki postanawiają zmniejszyć skrzynię – w końcu nasze samoloty zajmują już nieco mniej miejsca, a firmy przewozowe naliczają opłaty za wymiary zewnętrzne paczki. Piłują, wiercą i wkręcają produkując kilogramy wiórów.
Nadchodzi czas na jedzenie. Golden Corall, choć oferuje zróżnicowane menu to trochę zdążył się nam przejeść. Szukamy czegoś innego. W końcu lądujemy w barze Hooters i napychamy się prawdziwie amerykańskimi, ociekającymi tłuszczem hamburgerami, których nie da się zmieścić do paszczy. W czasie jedzenia obsługa proponuje nam turniej wirtualnej gry w kosza, przy pomocy którejś z modnych ostatnio konsoli do gier wyczuwających ruchy dłoni. W końcu nadchodzi nasza kolej – słyszymy jak pani woła do siebie „Wudżę” i kolegów. Gramy w rzucanie piłek do kosza machając jakimś pilotem. Idea uprawiania takiego „sportu” przed telewizorem raczej nas nie porywa. Wśród naszej załogi najlepiej rzuca Maciej, choć jego ruchy wyglądają na najbardziej nieskoordynowane i przypadkowe. Niestety, na szczeblu międzynarodowym nie wygrywamy tej konkurencji, ale pocieszamy się, że przynajmniej jesteśmy najlepsi wśród Europejczyków. Na koniec ulegamy namowom kelnerek i pozwalamy im zrobić sobie z nami pamiątkowe zdjęcie.
22.03.2011 – wtorek
Z samego rana wybieramy się do niewielkiego skansenu Fort Worth Stocyards, by obejrzeć tradycyjne pędzenie bydła, na które nie udało nam się zdążyć w zeszłym roku. Gotowi na spotkanie z pędzącym stadem półtonowych krów ustawiliśmy się na chodniku w nadziei, że pomimo kurzu spod kopyt coś jednak zobaczymy.
W końcu nadchodzi czas na widowisko. Pojawiają się podstarzali cowboy’e na koniach, a za nimi kilka krów. Tempo całej tej zabawy, delikatnie mówiąc, rozczarowuje. Bardziej wygląda to na spokojną przechadzkę, wyprowadzenie krówek na spacerek, niż pędzenie kogokolwiek gdziekolwiek. Zbyt dynamicznie nie jest, ale wrażenie robią na nas wielgachne rogi texańskich krów. Teraz wiemy już, dlaczego to, co codziennie jemy z bułką nazywają tu „longhornem”.
Po Stockyards przychodzi czas na kolejną atrakcję. Jedziemy obejrzeć od środka nowy stadion Cowboys’ów. Tego też nie zdążyliśmy zrobić w zeszłym roku.
Stadion jest ogromny i w porównaniu do stadionów do piłki nożnej, niesamowicie czysty. Podłogi się świecą, w powietrzu nie czuć żadnego zapachu, choć jest to obiekt zamknięty. „Trawa” na stadionie jest sztuczna. Najciekawsze jest to, co jest nad nią – cztery największe na świecie ekrany wyświetlające obraz w wysokiej rozdzielczości. Dwa większe ekrany ważą po 600 ton, każdy z nich składa się z 10,5mln diód LED, a ich przekątne sięgają 60m. Widzowie z najwyżej położonych sektorów nie muszą zabierać na mecze lornetek i wytężać wzroku żeby próbować dowiedzieć się co dzieje się na „murawie” – wszystko można obejrzeć na gigantycznym ekranie. Fascynujące.
Po południu w motelu wskakujemy do basenu. Opracowujemy różne style wskakiwania – „na Wojtka” , „na Golonę”, „na helikopter”, „na kota”. Wuja za bardzo wczuwa się w styl „na Predatora” i zalicza małą katastrofę. Już nie jest taki ładny jak przedtem. Obrażenia są widowiskowe, ale powierzchowne i niegroźne. W pokojowej łazience Wojtas czerpie wiele radości i satysfakcji z okładania zdartego nosa Wujaska wacikami nasączonymi spirytusem. Zdezynfekowany i opatrzony Wuj zapada w leczniczy sen.
Jutro z samego rana wyruszamy do domu. Wieczór upływa na beznadziejnych próbach wciśnięcia w nasze walizy ciuchów i różnych innych bambetli kupionych za dolary.
Wyjazd był udany i bardzo cieszymy się z wyników. Przyjemnie było na te kilka dni wyrwać się z objęć końca zimy i przejechać do gorącego Teksasu, w którym drogi nie składają się z dziur, a ludzi stać na benzynę. Mimo wszystko cieszymy się, że już wracamy do świata w którym kanapki, samochody i ludzie mają normalne rozmiary. Dobrze jest spędzić kilka dni z kolegami, ale gdy widzi się wciąż tych samych przez 24 godziny na dobę to powoli przychodzi ochota na zmianę towarzystwa.
Opublikowane w poza granicami Polski, USA, Zawody i imprezy | Możliwość komentowania Zawody Aerodesign – fotorelacja teamu Politechniki Poznańskiej została wyłączona